KAZIMIERZ DOLNY
Kazimierz wabi tysiące ludzi z całej Polski (a i cudzoziemcy go nie omijają) i utrwala się w ich pamięci jako miejsce, gdzie łagodny klimat, wspaniała roślinność, stare zabytki, wstęga Wisły tworzą urocze zacisze. I dzieje się tak już od kilku pokoleń, o czym świadczą wspomnienia pisane lub malowane. Można by zebrać spory tom z tego co napisano o Kazimierzu impresji, nowel, wierszy i dać w nim jako ilustracje reprodukcje obrazów, rysunków, szkiców wybitnych artystów, świadectwo ich sentymentów, a często bezcenny dokument, pamiątkę po domach i ulicach, które albo znikły albo się przekształciły do niepoznania.
Kto raz był w
Kazimierzu, musi do niego powrócić: zabierze ze sobą smak i zapach jego
powietrza, przepych jego zieleni, urok starych murów, legend i dziejów, które
do nich przylgnęły, i zatęskni za tym skrawkiem Polski, wypoczywającym w naszej
tkliwości po wiekach sławy, klęsk i niedoli.
Związany z
imieniem i osobą wielkiego króla, ostatniego z Piastów, Kazimierz długo czekał,
by wywinąć się ze skromnych początków, dopiero renesans przyniósł mu bogactwo,
wspaniałą architekturę, uczynił z niego jeden z głównych ośrodków naszego
handlu zbożem, o czym wspominają ciche i odsunięte od życia a tak nadobne
spichrze, głośniej zaś mówią o świetności miasta kamienice w rynku, przy
Senatorskiej i innych ulicach. Dziwne nie ma takich w architekturze innych
miast. Jak rozwinięty pergamin, kamienica pod Św. Mikołajem opowiada tajemnicze
historie. Bogata ornamentacja fasady, wykuta w wapniaku i wymodelowana w
zaprawie tynkowej, jest pełna postaci: świętych ze Św. Mikołajem na czele,
patronem właściciela Mikołaja Przybyły, zwierząt spotykających się tu parami
gryf i lew, kozioł i lis jak spotykały się w prastarych mitach i bajkach, są tu
i maszkarony, jakich nigdzie nie ma, wąsate, sarmackie, wiją się motywy
roślinne, wśród nich pięknie stylizowane lilie, splatają się w błahy ornament,
ale jakby w sens tajemnych znaków czy symbolów.
Przylegająca do kamienicy pod Św. Mikołajem
druga, z olbrzymią figurą św. Krzysztofa, który, zamiast prostym
kijem, podpiera się drzewem wyrwanym z korzeniami, a w torbie u pasa niesie
troje dzieci, zbyt ogromny aby był uosobieniem samej dobroci i łaskawości, ta
kamienica ma również obfitą ornamentykę: jest tu i Judyta i Salome, jest
Chrystus w cierniowej koronie, jest św. Sebastian przywiązany do drzewa i
przeszyty strzałami można sobie wyobrazić, jak Kazimierzanie z XVII wieku
odczytywali tę fasadę godzinami, snując domysły i własne interpretacje. Ci co
znali łacinę mieli tu sporo napisów, cytaty z Seneki, co prawda ze
zdarzającymi się tu i ówdzie błędami.
Tuż obok w ulicy Senatorskiej inny dziw:
kamienica Celejowska. Jej fasada jest bodaj najwspanialsza ze wszystkich
znanych w Polsce. Podzielona na dwie jakby odrębne części; dolną należącą do
mieszkalnej części domu i górną, którą stanowi olbrzymia attyka o
niebywałym grzebieniu szczytowym. Attykę oddziela od dolnej części potężny
gzyms, a nad nim biegnie fryz, rozczłonkowany pilastrami o jońskich
głowicach, powyżej idzie arbitraw, równie bogaty, a nad nim ów grzebień,
największa osobliwość. Składa się on z trzech edykułów, z niszami o
półkolistych łukach, a wszystko roi się od fantastycznych tworów: są smoki,
gryfy, bazyliszki, a w niszach figury Chrystusa, Matki Boskiej, świętych.
Wzór do tych edykułów mogli wziąć artyści z ołtarzy lub nagrobków.
Dziwnie rozkwitły był ten późny renesans kazimierski
w guście bogatego patrycjatu miejskiego. Miasto przeżywało szczęśliwe
lata, opływało w dostatki, cieszyło się spokojem i pomyślnością. Zajeżdżali tu
i królowie, i wysocy dostojnicy, magnaci budowali sobie pod miastem domy, gdzie
by mogli wygodnie zamieszkać na czas załatwiania interesów; słyszymy, że Rejowie
z Nagłowic mieli tu jakieś dobra w okolicy. Sławnego Mikołaja nie było już na
świecie, bywał tu natomiast większy od niego Jan Kochanowski, który nieraz
zjeżdżał z niedalekiego Czarnolasu. Różne sprawy go tu sprowadzały, raz
szczególnie głośna sprawa sądowa o zabójstwo Barbary Kańskiej. Już po
jego śmierci odbył się tu ślub jego córki, Elżbiety, która wyszła za Borkowskiego,
właściciela pobliskiego Wierzchoniowa. Ona to właśnie ufundowała w Farze
piękną kaplicę Borkowskiej.
Jan z Czarnolasu! Ileż uroku ta postać dodaje murom
Kazimierza, gdy pomyśleć że jej cień przesuwał się po nich w jakiś gorący letni
dzień! Co prawda, nie było tu jeszcze wspaniałych kamienic Przybyłowskich
ani Celejowskiej, stały tylko po dawnemu kościoły: Fara, §w. Anny, 00
Reformatów. I o nie mógł się otrzeć ten, którego dostojny wiersz w strofach
Psałterza uderzał o. ich stropy.
Fara, z gotyckich początków, przeszła wszystkie
epoki i każda w nią wrosła, i renesans, i barok i rokoko, i osiemnasto - wieczny
klasycyzm dzieje kolejnych zniszczeń i wielokrotnej odbudowy. Przywarła do
góry zamkowej, otoczyła się drzewami i spoza nich piętrzy swą barokową fasadę
ku Wiśle, a ku rynkowi wysuwa przybudowaną do ściany północnej
kaplicę Borkowskich.
W Farze jest wiele rzeczy
pięknych lub godnych uwagi, jako dokument czasu, dwie jednak szczególnie się
wyróżniają: gotycka z połowy XV wieku figura Matki Boskiej z Dzieciątkiem,
drewniana, polichromowana, jakby z ołtarza, który się nie zachował, dzieło
wysokiego artyzmu, może wyszło z rąk jakiegoś krakowskiego snycerza, jest w tej
postaci jakby tchnienie Wita Stwosza. Druga rzecz to Ignoto, jakby
powiedzieli Włosi, czyli Nieznajomy z kaplicy Borkowskich jakiś patrycjusz
brodaty, suto odziany i „jak żywy" w ruchu, w spojrzeniu, musiał być i
dzielny w interesach i nie od parady przy stole biesiadnym; gdyby nie późniejsze
lata szukałbym go we „Fraszkach" Kochanowskiego, ale i tak nasuwa mi się
nagrobkowe sąsiedztwo, nie wiem co by na to powiedzieli historycy sztuki, we
mnie budzi Nieznajomy przekonanie, że mógł wyjść spod tego samego dłuta co Jan
z Czarnolasu na swoim nagrobku w Zwoleniu.
Po drugiej stronie rynku
biegnie uliczka ku niewielkiemu wzgórzu, na nim stoi kościół OO
Reformatów, skromny, można powiedzieć naiwny i w zewnętrznej architekturze i w
swym wnętrzu, do którego prowadzą drewniane schody, zabytek osobistej
pobożności, oświetlają je okna i przez nie widzieć można urywki wirydarza
klasztornego w malowniczym zamęcie drzew, krzewów, roślin i kwiatów. Mimowolnie
oczekuje się, kiedy ojciec, przełożony nad apteką, wejdzie w ten świat zielony
z nożem, by ścinać pomocne zioła.
A tu znów w ulicy Lubelskiej
osiadły pod jej poziomem kościół Św. Anny z sąsiadującym szpitalem, zawsze
milczący, jakby rozpamiętywał złe czasy plag i epidemii sprzed wieków, które
jego mury napełniały cierpieniem i niedolą. Te wszystkie kościoły w swej
architekturze, ornamentyce opowiadają dzieje świetności i kolejnych klęsk. Zły
los jak cień idzie za każdym złotym okresem naszych dziejów. „Potop" szwedzki
zniszczył miasto nie na zawsze, ale na długi czas, właściwie już nigdy nie
wróciło do tego czym było za ostatniego Jagiellona i za pierwszych Wazów.
Szły dalsze klęski aż po dzień dzisiejszy: i
pierwsza i druga wojna światowa zostawiła po sobie ruiny. Nie ma ich teraz,
ktoś kto pierwszy raz zwiedza Kazimierz, nawet się ich nie domyśli. Ziejąca
pustką część rynku została zasklepiona domem SARP-u, utrzymanym w stylu
dawnej architektury, oczywiście tej skromniejszej kamienice takie, jak Przybyłowskie,
Celejowska nie mogą być naśladowane, stoją na szczęście w przepychu swych
płaskorzeźb i wyniosłych attyk.
Z wysoka na te mieszczańskie przepychy patrzą ruiny
zamku i wyniosła baszta. Sięgają początków miasta i jak one zawdzięczają swe
istnienie Kazimierzowi Wielkiemu. Baszta naprawdę go pamięta, lecz zamek, tylko
w pewnych częściach zachował mury kazimierzowskie, reszta uległa przebudowie w
epoce renesansu. Te budowle z wapniaka, rzucone na grzbiet wysokiego
wzgórza panują nad całym krajobrazem, szczególnie wieża, olśniewająca w słońcu,
świetlista do ostatnich krańców zmierzchu, gdy już mrok leży w dolinie,
połyskująca srebrem w noce księżycowe, a cienie które po niej wędrują od chmur
czy od drzew wyobraźnia przekształca w nawiedzające ten gród podniebne duchy, wywołane
z głębi historii i legend.
Nigdzie, jak u nas, stare kamienie nie mają takiej
wartości uczuciowej, nigdzie nie stoją tak wysoko w hierarchii dóbr narodowych;
wieki, pełne klęsk i zniszczenia ogołociły naszą ziemię z tysiąca pomników i
zabytków, każdy, choćby i skromny, co zdołał się uchować, zachwyca i przykuwa
nasze serca. Ze szczerym uniesieniem patrzymy ze szczytu baszty kazimierskiej
na płynącą w dole Wisłę, nie opuszcza nas myśl o tych oczach, które z jej
blanków czuwały przed wiekami nad bezpieczeństwem wodnego gościńca, i o krzyku,
jaki podnosiła straż na widok zbliżającego się nieprzyjaciela.
Wisła jest matką Kazimierza.
Dla niej zbudowano i zamek obronny, i miasto, ona je żywiła i bogaciła, dziś
jest jego piękną ozdobą. Wszystkie drogi w Kazimierzu są ponętne, i te co
biegną stokami góry zamkowej aż ku zasłoniętym przez nią polom, i te co
wciskają się w wąwozy lesiste, i wśród polan pachnących gryką i szumiących
pszczołami, ale do najmilszych należy ta co powadzi wzdłuż Wisły, raz tak płytkiej
że z dna podnoszą się piaszczyste ostrówki, niekiedy wezbranej, gdy kępy
wikliny znikają pod wodą, a u rzecznej przystani podnoszą czarną flagę,
ostrzegającą nieostrożnych pływaków. Bywają i powodzie, Wisła nagle wlewa się w
ulice miasta zła i groźna. Lecz w parę dni później, nieraz nazajutrz, jakby
starej rzece wrócił rozsądek, cofa się w swoje łożysko, wygładza swe wody i
wszystkimi zmarszczkami drobnych fal chłonie uśmiech słońca.
Gdy tak siedzę na jednej z ławek i biegnę
spojrzeniem razem z prądem rzeki zmierzającej ku dalekiemu morzu albo je
przenoszę na drugi brzeg, gdzie widać firlejowski Janowiec, nie mogę i nie
chcę opędzić się myśli, że może tu kiedyś tak samo patrzył na ojczystą rzekę
Kochanowski. Któż nam zaprzeczy, że nie z takiego właśnie momentu wywinęła się
pieśń:
Kiedy się ranę zapalają zorze, A dzień z
wielkiego występuje morza Przyszedłem na brzeg, kędy Wisła bieży A tam
siedziała na wysokiej wieży Podjąwszy rękę smutna białogłowa...
Może to właśnie baszta kazimierska
odezwała się doń smutną skargą dziewczyny?...